Nic we mnie nie ma i nie walczę z cie­mno­ścią, która wlewa się we mnie. Wy­peł­nia mi usta smakując popiołem, ciemność, której nie umiem wypluć. Gę­stnie­je w noc niezwykle zimną, od któ­rej nie można za­mar­znąć. Moje ciało za­sty­ga w podziwie. Mogłoby tak być już zawsze, ani trochę ciemniej, ani trochę jaśniej.

1000 lat... Niezauważalna gołym okiem gwiazda ciągu głównego, na ziemskim niebie znajdująca się gdzieś na uboczu gwiazdozbioru łabędzia, ozna­czona KIC-10593626, KOI-087 albo Kepler-22.

1000 lat w bezdusznej próżni kosmosu. Ile mam dziś lat? Fizycznie zdaję się wciąż mieć 20-parę, ale czy mogę przyjąć, że to prawda? Przecież równie dobrze mogłaby skończyć się wieczność, a my, zabłąkani na krańcu wszech­świata, przegapiliśmy znaki i brzmienie arch­anielskich trąb.

Jeśli spojrzeć na to co, pamiętam, to zasnąłem wczoraj. Położyłem się spać, może i na ziemi, może był to i космический корабль, ale pamięć mi mówi, że to było wczoraj. Spoglądam na wypłowiały, rozsypujący się w palcach wydruk, który sporządziłem wczoraj. Liter już nie widać, papier pożółkł i zrobił się kruchy:

Kepler-22 distance from Earth
0.619 c (speed of light in vacuum)

= 1 average Gregorian millennium

Orbiter naszej misji bez przeszkód wszedł na orbitę planety. Planeta była piękna. Jedna rzecz jednak napawała mnie niepokojem: nie byliśmy tu sami. Wszystko wskazywało na to, że wokół planety krąży jeszcze jeden statek. Ziemski statek, którego nie miało prawa tu być.

Nie odpowiadał na wywołania radiowe, w ogóle nie wysłał ani jednego sygnału, od kiedy go zauważyliśmy. Był martwy.

Co jednak dziwniejsze, statek nie miał żadnych oznaczeń!

Ziemskie sondy i statki kosmiczne prawie zawsze oznaczone są nazwą kraju albo logo agencji, która je wystrzeliła. Sondę Galileo zdobi napis „NASA”, Wenera 10 — „СССР ☭ СССР”, Voyagery zabrały ze sobą nawet złotą płytę pt. „The Sounds of Earth”. Nasz prom między­gwiezdny miał na zewnętrznej powłoce rosyjskiego dwu­gło­wego orła. Ta opu­szczona stacja nie zawierała zaś nic.

A właściwie była pewna rzecz, choć trudno ją nazwać symbolem — oznaką raczej — po której poznaliśmy, że jest to ziemski statek.

Supernowoczesny gwiazdolot odrywał się przy nieznośnym huku silników od wsporników kosmodromu Bajkonur, a wódz wszechrusi, którego imię nosił, obser­wował go z bezpiecznej odległości — nieświadom, że już niedługo w Europie zostanie odkryta technologia, która nie tylko sprawi, że ktoś uprzedzi wysłanych przez niego kosmonautów w przybyciu na Keplera-22B, ale również przyczyni się do upadku jego władzy.

Pochylaliśmy się nad fotografią we dwoje — ja i Leonid, nasz nawigator. Jako fani fantastyki byliśmy gotowi widzieć tę chwilę jako motyw kontaktu, symboliczne dotknięcie Solariańskiego oceanu.

— Spójrz, ten kształt przypomina „Ж” z „Żuka…” Strugackich.

— Naukowość, Leonid, naukowość. Oni na pewno nie czytali rosyjskich powieści. To jest symbol. Jakiś symbol. Po prostu.

Katarzyny nie było wtedy z nami, budziła moduł biologiczny po podróży. Kiedy jednak w końcu przyszła jej słowa nas zdziwiły.

— O, żaba!

— Żaba?

— Tak, wyschnięta od próżni.

Mamy jakąś awarię? — zaniepokoiła się.

— Nie… Jeśli uruchomiłaś swój moduł, to możemy lądować.

(treść do napisania)

Podchodziliśmy powoli do lądowania, a atmosfera Keplera-22b lśniła szkliście w świetle tamtejszego słońca. Metaliczna iskra orbitera powoli znikała malejąca na tle bezkresnej czerni kosmosu, a kontrolki Союза delikatnym zielonkawym światłem informowały, że tak — wszystko jest ok.

Oczekując na nieznośny stan w jaki wprawia ludzki mózg hamowanie związane z wejściem w atmosferę zastanawiałem się, czy ci, których spodziewaliśmy się tu spotkać, naprawdę już dotarli na planetę i czy dalej tam są. Podyktowana fizyką rela­tywi­styczną i naszymi ograniczeniami technicznymi para­doksal­ność sytuacji: wyruszyliśmy jako pierwsza z ziemi misja ku innym systemom planetarnym, a teraz, gdy już tu jesteśmy, wszystkie obliczenia i obserwacje wskazują na to, że w dotarciu do planety wyprzedziła nas — bagatela, przynajmniej 500 lat — inna ziemska misja, która mogła wyruszyć nawet kilkaset lat po nas.

A więc wylądowaliśmy. Nasze oczekiwania — ku naszej radości w zasa­dzie — że znajdziemy się na niegościnnej planecie — z gatunku Marsa, Wenus, czy Tytana — nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości. Bajeczne fantazje o innych formach życia (i obcych cywilizacjach) zresztą też. Otaczał nas las. Zwykły ziemski las. No może nie do końca zwykły, bo strukturą gatunkową przypominał ogród. Nie ulegało jednak wątpliwości, że te rośliny zostały przywiezione tu z ziemii.

— Mieli rozmach skur…

Poznajcie naszego Kapitana. Na Keplerze-22b wylądowało nas troje (tyle osób pomieścić mógł Союз), dwie osoby zosały w orbiterze. Ot i cała nasza misja.

— Nawet zakładając, że zabrali tylko nasiona, to musieli mieć dużo większą ładowność niż my. Zresztą dla stabilności ekosystemu potrzebne są i zwierzęta… — podniosła z ziemii jakiegoś robaka — …spójrz!

To Katarzyna. Hydrobiolożka i specjalistka od hodowlii roślin w stanie niskiej grawitacji.

— Zamiast dyskutować lepiej dajmy znać tym na górze — wskazałem na ręką na jasny punkt poruszający się po niebie — że już jesteśmy.

(treść do napisania)

(treść do napisania)

(treść do napisania)

Przeplatana rzekami rajska kraina ciągnęła się aż po horyzont. A horyzont był tu dużo dalej, niż na ♁ Ziemi, tak że można było odnieść wrażenie, że „ta ziemia” jest płaska.

Musieliśmy natychmiast nawiązać kontakt z orbiterem. To było moje zadanie. Wyciągnąłem staromodny klucz telegraficzny i podłączyłem go do nieco bardziej nowo­czesnego trans­ceivera, by wywołać U22A — obiter:

— Tu U22B. CQ DX (wywołanie ogólne dalekiego zasięgu), CQ DX.

— Tu U22A. GE (Good Evening) U22B, QRU (masz coś dla mnie?)

— U22B ; wylądowaliśmy ; QTH Zona 1 (moja lokalizacja to Zona 1)

Leonid wyszedł

— Wyszedł? CFM (potwierdź); jak wyszedł?

— Potwierdzam, Leonid wyszedł, jest na drugim statku.

— U22A, RU (are you) OK?

— nie

— U22A, CFM (potwierdź)

(szum w radioodbiorniku)

— CQ (wywołanie) U22A; U22B woła U22A ; U22B CQ DX

(łączność się urywa)

I co teraz? — Na twarzy Katarzyny malowało się przerażenie.

Зона первая

Зона-1 — jeden z pięciu obszarów, które wyznaczyliśmy na poten­cjalne miejsce lądowania. Gdy byliśmy jeszcze na orbicie w każdym z nich zrzu­co­ny został transporter ze sprzętem pozwalającym założyć tymczasowy obóz.

Wędrowaliśmy więc przez pierwszą strefę wiedzeni pulsującym syg­na­łem nadajnika lokalizacyjnego…

…aż trafiliśmy na to miejsce. Strzelistą wierzę o ścianach zdobionych intensywnie fioletowymi, geometrycznymi wzorami. Miejsce, które dużo póź­niej nazwać mieliśmy „świą­tynią syntezy”. Ale wtedy jeszcze nie wie­dzie­li­śmy, co ma się wydarzyć. Z zaciekawieniem i niedowierzaniem obser­wowa­liśmy więc tylko, jak zza zasłony drzew wyłaniają się tajemnicze mury.

— To niemożliwe, by przekazywali informację z Ziemi na Keplera-22B szybciej od światła — trafnie zauważył kapitan.

— Wysuwam teorię iż statek połączony jest z Ziemią mostem Einsteina-Rosena — odparłem. Katarzyna zrobiła wielkie oczy.

— Tunel czasoprzestrzenny. Biała dziura. A skojarzona z nią czarna dziura byłaby w pobliżu Ziemi.

— Czy to by nie wessało Ziemi?

— Skądże! To nie działa w ten sposób. Całkiem mała czarna dziura orbi­tu­jąca wokół Ziemi, dopóki na nią nie spadniesz, zachowuje się zupełnie jak każdy inny obiekt na orbicie. No, tylko jej nie widać i delikatnie zakrzywia świa­tło wokół. Poza tym gdyby była dostatecznie mała — mówię o wiel­ko­ściach mikroskopowych — to by dość szybko wyparowała. No, tylko wtedy nie wiadomo czy most zniknął by wraz z dziurą, czy raczej uniemożliwił jej całko­wite zniknięcie skutkując powstaniem studni Minkowskiego.

— Ale przecież dziura zabiłaby i zniszczyłą wszystko co wpada do tunelu!

— Masz rację. Dlatego przekazują tylko informację. To dlatego potrzebna jest świątynia syntezy.

Czy:

Kropelki wody spadały z mostu na spokojną taflę turkusowo-zielonej rzeki skrzącej się w dole złociście w świetle łukowych lamp, a znajdująca się pośrodku świątyni kopuła geodezyjna rozświetlała się coraz bardziej zielono-błękitnawym światłem przepuszczonego przez filtry ze szkła ołowiowego promieniowania czerenkowa. Jasny punkt drugiego statku przesuwał się po niebie w swoim orbitalnym ruchu. Gdy znalazł się w zenicie stało się coś niezwykłego. Licznik Geigera zaczął szaleć, pomiędzy świątynią a punktem na niebie zalśniła ledwo zauważalna wiązka światła, a potem punkt na niebie rozbłysł fioletowym blaskiem.

Ludzie zgromadzeni wokół kopuły zastygli w bezruchu. A ona jak gdyby nigdy nic wyszła z tłumu i pociągnąwszy mnie za rękę zaprowadziła do wnę­trza kopuły. Blat, który w innych okolicznościach gotów był bym wziąć za ołtarz, zalśnił oślepiającym blaskiem, a gdy wszystko zgasło… w świetle łukowej lampy zobaczyłem rybę stworzoną ex nihilo, z energii reaktora.

Prawda, równianie Einsteina powinno działać w obie strony, ale że aż do tego stopnia?

Las powoli ustępował. Wyszliśmy na otwartą przestrzeń, którą przy­kry­wał biały pył. Nie był to śnieg, a raczej coś co mogło spowić surową ziemię cieniutką warstewką pomimo 20°C temperatury. Ostre światło niesio­nego w ręku ksenonowego reflektora oświetlało delikatne kobiecą twarz idącej na przedzie Katarzyny, a w powietrzu unosiły się iskierki rozświetlonej ostrym światłem nieznanej substancji. Odwróciła twarz w moją stronę. Jej źrenice były nienaturalnie rozszerzone. Uśmiechnęła się zalotnie nie mówią nic.

Na niebie rozbłysła rubinowozielona zorza poprzecinana ledwo dostrze­galnymi nitkami rozmytej pomarańczo-czerwieni. Delikatny wiatr muskał mi twarz i czułem się doskonale. Sam nie wiem czemu pył nie zwrócił mojej uwagi. Chyba już oswoiłem się z myślą, że na tym obcym świecie od kilkuset lat mieszkają ludzie. Gdzieś w oddali słychać było cichą muzykę, powietrze pachniało pomarańczą z cynamonem i szczęściem.

Po pół godzinie wędrówki, na horyzoncie falującym delikatnie od roz­grza­nego powietrza mieszającego się z chłodem nocy dostrzegliśmy wreszcie masy­wny blok roz­bi­tego transportera. A właściwie dostrzegła go Katarzyna.

— Zobacz, zobacz, zobacz! Transporter! Transporter!

Chwyciła dłonie kapitana i zaczęła skakać ze szczęścia. Trzymając się za dłonie pobiegli ku transporterowi, a ja przystanąłem patrząc w niebo. Miało kolor głębokiej ultramaryny i lśniło tysiącem migotliwych gwiazd.

Obudziłem się sam nie wiem do końca kiedy. I na Boga, sam nie wiem cał­kiem gdzie! Mury pokoju zaczęły lśnić ma­gi­cznym blaskiem. Delikatny roz­bie­lany fiolet ścian prze­su­nął swoją barwę tak, że stał się bardziej intensywny niż czysty pigment fioletu chinakrydonowego. Potem kolor zaczął śpiewać, a za oknem, pośród białej nocy, zalśniła nierealnie barwna zorza.

Poprzez przestwór drzwi wpadał nierealny snop migo­tli­wego sre­brzy­stego światła. I nie wiem, li to sen, li to jawa, li ułuda spowodowana zbyt dłu­gim patrzeniem w świa­tło, ale powoli czuć zaczynałem gdzieś na dnie swej duszy mag­ne­tycz­ny przy­mus, aby wstać, przekroczyć drzwi, ulice, wyjść poza zabudo­wania wyjść poza gra­nice obozu i iść, biec nocą przez las. Dotykać liści i pni, szukać wśród splą­ta­nych koron drzew migotliwych iskier gwiazd!


„Quinacridone”

„Chinakrydon”


Spróbuj wymówić to słowo! Zobacz, jak melodyjnie i barwnie brzmi!
Jest równie barwne, jak nazywany nim lilijowo-fioletowy pigment.


Quinacridone Structural Formula


Pośrodku lasu stało drzewo. Samotny dąb. Niczym środek świata. Jego gałęzie, czarne w mroku lasu, bezlistne, odcinające się cieniem na ultramarynowym niebie zdawały się wirować w powolnym, melodyjnym ruchu. Obudziłem sięciemnym pokoju. Refleksy świa­tła odcinały na ścianach czernią kontury drzew za oknem, targanych wiatrem, którego w mroku domu nie było słychać. Tylko noc. Ciemna noc wokół.

Nagle w mój umysł uderzył fraktalny atrator złowieszczej purpury. Obudziłem się pod dębem pośrodku lasu. Niebo lśniło nierealną, układającą się w mandale zorzą, przywodząc na myśl twory Solariańskiego Oceanu. Ostry jak brzytwa brzeg mandali feerią barw i dźwięków wpijał się w mój umysł, a drzewo oplatało mnie swym wzrokiem usiłując wyrwać duszę.

Obudziłem się w pustce, ciemności, w stanie kompletnej deprywacji senso­rycznej. Zaczą­łem krzy­czeć w pustkę, lecz głos mój nie znalazł echa. Poczułem że ktoś wbija w moje plecy sopel lodu. Pustka się rozmyła, znów leżałem pod dębem. Otworzyłem oczy i z przerażeniem (a może otuchą? czy jedno wyklucza drugie?) odkryłem, że jestem w pokoju, wokół jest noc, a to był tylko koszmar.

Drzewo wirowało. Naprawdę! Rzędy gałęzi na różnych poziomach obracały się niby pier­ście­nie latającego spodka na zeszłowiecznym filmie sci-fi. I lśniło srebrzyście, jakby obsy­pane złotym pyłem. A gdzieś za nim lśniła tarcza zachodzącego, prześwitującego przez mgłę słońca.

Poczułem na dnie duszy, że choć wokół jest ciemno, to noc niechybnie, na pewno, ach — z bo­żego nakazu — ma się ku końcowi. Cień dębu na ultramarynowym niebie potwierdził me słowa, a niebo zrobiło się brązowe i w mój umysł ponownie uderzył atraktor. A może płatek Kocha? Otoczony dziesięciokrotną aureolą, promieniujący złocistymi nitkami imaginacji światła i powłóczystymi, drżącymi powidokami przypominających słoneczne protuberancje nitek blasku wokół każdego świecącego punktu nieba.

Ciemna noc
Niebo czarne, niebo w mroku
w mroku ciemnym niby koszmar
noc ciemności

Obudziłem się
duszę noc czernią nieba

Obudziłem się
na niebie noc

Obudziłem się
ciemno na niebie duszy

Obudziłem się gdzieś w chinakrydonowym mieście. Ściany lśniły intensywnym fioletem, a gdzieś w pokoju obok krzątała się ona. Zło­ży­łem w kostkę akwamarynowy koc i pod­szed­łem do niej.

— Śniłem o tym, że to wszystko wyśniłem. Jak odróżnić, co jest jawą, a co snem?

Nie zrozumiała mojego pytania.

Po cichu podchodzę do drzwi, dotykam opuszkami klamki, lecz wtem zza mych pleców jak grom:

(G)dzie leeeziesz?

— Tak Katarzyno?

— Muszę ci się do czegoś przyznać. Wyszłam nocą do lasu, a oni ukryci wśród chaszczy mówili coś w tym swoim dziwnym śpiewnym języku. Ale wyjść — to było jak wewnętrzny przy­mus. I niebo było całkiem jakby na planecie powstałej z marzeń w jednej z książek Gulakowskiego.

— O czym mówili?

— Nie wiem! Ot, obserwowali nas (mnie) z ukrycia.

Migotliwa iskra płomienia. Falujące refleksy na mej dłoni. Światło rozpływające, rozchodzące się na barwy tęczy. Usłysz delikatne dźwięczenie czerwieni! Drżący i dźwięczny pomarańcz, delikatne dzwoneczki żółcieni, melodyjną zieleń, rozpływający się miarowym szumem błękit, wpadający w harmonijną ultramarynę i syntetycznie terkoczący fiolet, uciekający zanikającym nierealnie magicznym blaskiem w stronę niedostrzegalnych ludzkim okiem długości fal nadfioletu, promieni Roentgena i przenikliwych.

A potem delikatnym ruchem obróć dłoń ponad barwioną na zielono parafiną świecy. Poczuj ciepło — zapach polnych traw w majową noc. Brunatno-czerwone dotknięcie, delikatnie przechodzące przez dłoń promienie, subtelne fale ciepła, niczym uczucie zadowolenia, jakie rodzi się w twej duszy, gdy dokonasz czegoś trudnego i wszyscy wraz z tobą cieszą się, że wreszcie się udało, że już wreszcie zmierzch nadchodzi i że można cieszyć się Tym Dokonanym.

Wstań powoli, niech materiał na twym ciele załamuje się w draperię, poczuj jego łaskotanie, te iskierki ocierania — delikatną zieleń mięty, błękit nieba w dzień majowy — obróć się, zatańcz w koło — dźwięk bębenków, ciepło drewna, próchno nocą.

Spójrz w snop światła, w magię ognia i w blask gwiazd. Daj się skusić, ultramarynowym pięknem, pędem nieba. Idź! Pobiegnij poprzez las!

Stała nago pośrodku lasu z uniesionymi rękoma, próbując uchwycić światło gwiazd. Obróciła twarz w moją stronę, uśmiechnęła się. Wyszeptała jakieś słowo, usłyszałem tylko melodyjną pieśń. Nakreśliła na swej piersi palcem kształt spirali, po jej ciele rozpłynęły się spiralne wzory liści, kwiatów. Nie wiem? Może były tam już wcześniej, a ich ruch to było tylko złudne wrażenie?

— Weź to pióro, napisz na mym ciele, co tylko zechcesz, a to co napiszesz się stanie.

Napisać! Przesunąłem dłonią po jej plecach — carta blanca. Napisać!

Issalijililiji jissijilijisiji iji iji iji. Niech ustąpi świat. Jilijililiji. Niechaj stanie czas!”

— Teraz przesuń swą dłoń niżej, znajdź się w moim wnętrzu. Seksualne uniesienie nie ma synestetycznych wrażeń, ale czysta miłość tak!

( Niech ustąpi świat! )

Siedzieliśmy nadzy pośród nocy zagłębiając się znieruchomiali we wnętrzach własnych ciał. Spoglądając w jej oczy spajałem swe myśli z jej myślami. Poprzez dotyk i wszystkie inne zmysły dwa umysły doświadczające nieskończenie intensywnie wzmocnionych wrażeń formowały wspólną jaźń.

W delikatnej pieszczocie piłowałem jej zęby starając się nadać im fantazyjne kształty, wierciłem w nich otworki i wstawiałem ametysty, a ona nożem wycinała w mej skórze mapę nieba. Kobieta o ametystowym uśmiechu. Rysowałem delikatne piaskiem wzory na jej dłoniach, udach, piersiach, stopach...

— Opowiem wam o pewnej sytuacji która miała miejsce wiele, wiele lat zanim wyruszyliśmy ad Cygnus constellation. Było to w miejscu w którego ist­nie­nie wciąż niewielu wierzy. Planeta Tyche, krążąca wokół gwiazdy Nemesis. A właściwie nie gwiazdy, a brązowego karła typu widmowego T. Gdzie? Nie tak znowu daleko — sto tysięcy jednostek astronomicznych od Ziemii. Nie wierzycie? Byliśmy wciąż w układzie słonecznym.

Bardzo dziwnie było mieć Nemesis za słońce (jak­kolwiek dzi­wnie to brzmi, gdy Słońce wciąż można było wskazać na niebie). Promienio­wała głównie w pod­czerwieni. Nawet w południe, mimo bijącego z nieba żaru, człowiek czuł się tam tak, jakby wyszedł na spacer o zmierzchu. Zmierzchu z wielkim na pół nieba, przytłaczającym (pod)czerwonym słońcem.

— Z nieba zaczął walić straszny żar. Co gorsza liczniki Geigera zaczęły wariować. Tyche była bardzo blisko Nemesis a przy tym praktycznie nie miała jonosfery. Rozbłyski koronalne Nemesis uderzały z pełną siłą w powierchnię planety. Z każdą minutą moja skóra zaczynała coraz bardziej piec i pojawiały się na niej ropiejące rany.

— Co ty pieprzysz! Przecież to fizycznie niemożliwe!

— On konfabuluje…

Kapitan i Katarzyna niestety wyczuli moją ściemę. Istnienie NemesisTyche w świetle wiedzy naukowej było zdecydowanie niemożliwe.

OK

— Opowiadasz fikcyjną historię, prawda? Przecież nie­moż­li­wym jest, by Nemesis istniała, skoro obserwacje nieba wyklu­czyły istnienie takiego obiektu tak blisko Ziemi.

— Tak, chciałem tylko opowiedzieć coś ciekawego.

— To może; dla większej wiarygodności naturalnie; umieść­my akcję na jakimś istniejącym realnie księżycu; dajmy na to Jowisza. Na przykład na Metis.

Anuluj

(treść do napisania)

Posadzono nas przy okrągłym stole w jednej z ultramarynowych sal pałacu. Filotes, dotychczas naga, okryła ciało szarym kocem, zmniej­szyła jasność światła…

…okryła kocami i nas, spinając je pod szyją srebrnymi klamrami i w ry­tu­al­nym geście przyniosła z drugiej sali tajemniczą glinianą amforę swą szarością i brakiem ozdób przywodzącą na myśl wykopa­liska z czasów kultury amfor kulistych.

Chciałem o coś zapytać, lecz wszyscy prócz nas czekali w na­pię­ciu i mil­cze­niu, więc zamilkłem. Rozlała gorzką ciecz do szarych spo­decz­ków i usiadła wśród nas. W milczeniu uniosła spodeczek i wypiła. Wypi­liśmy i my. Zamknęła oczy i skryła twarz w złożonych dłoniach.

— Σιωπή…
Siopi…
Сиопи…

Siedzieliśmy tak jakiś czas, powtarzając słowo „cisza” jak mantrę. Świat zdelikatniał, uspokoił się, kolory zbledły, powróciła przyziemna jasność umysłu. Tylko nasza trójka zniosła to ze spokojem i bez zdzi­wie­nia. Pozostali zdawali się adorować ten stan, przypisując mu zna­cze­nie magiczne i nadal powtarzając mantrę:

 Σιωπή…
Siopi…
Сиопи…
— Σιωπή…
Siopi…
Сиопи…

— Może jednak nie powinniście stąd odchodzić? Przecież nie takie mieliście plany. Zresztą, czy wciąż uważasz, że warto i że macie ochotę? Jeśli chcecie możecie zostać. Przynajmniej ja wam pozwalam.

— Może… Gdyby zaczynam to racjonalnie analizować to skła­niam się ku temu, by jednak przyznać ci rację.

 Σιωπή…
Siopi…
Сиопи…

(treść do napisania)

— Co zawierał płyn?

— Neuroleptyki.

— Ale czy to nie powinno nas otępić? Nie jesteśmy przecież schizofrenikami!

— Nie umiem ci odpowiedzieć. Nie rozumiem tego ostatniego słowa. Używacie go tak, jakby były jakieś dwa światy pomiędzy jaźnią a rzeczą…

Zamyśliła się — Właśnie! Wytłumacz mi, jak wy to widzicie!

— Widzenie rzeczy których nie ma i posiadanie uczuć które są nierzeczywiste.

— Ale przecież skoro widzisz daną rzecz to znaczy, że ona jest!

— A co jeśli inni jej nie widzą?

— Inni nigdy nie widzą tego, co ty. Pewne rzezy są dostępne tobie i tylko w wybranym momencie. A inne jawią się każdemu inaczej. Nie widzisz tego?

— Widzę — zamyśliłem się — ale jest też przecież jakaś wspólna płaszczyzna.

— W pewnym sensie ten napój pozwala ją zobaczyć — uśmiechnęła się — ale to nie jest na prawdę, to się dzieje tylko w twojej głowie. Mózg słabiej reaguje na bodźce więc może je bardziej deterministycznie uporządkować. Ale to dziwny stan. Nie wytrzymał byś tak zbyt długo.

— Przecież 20 lat tak żyłem. Dopiero tutaj coś się stało. Katarzyno, co to może być? Tak jakbym nie wiedział…

— Ta planeta jest psychoaktywna?

— Nie róbcie takich oczu! — Filotes spojrzała na nas krzywo — to wy przylecieliście z dziwnego świata w którym nikt nie widzi prawdy tylko narkotyczne popłuczyny po rzeczywistości.

Zamilkliśmy wszycy.

— Ale ja to rozumiem. Wasza kultura jest inna. Na niższym etapie ewolucji ku wyfantazjowaniu najlepszej wersji prawdy — dodała.

Odwróciłem wzrok zakrywając twarz ręką — chodźmy lepiej spać.

Przytuliła mnie czule i wskazała ręką na nocne niebo. A na niebie gwiazdozbiory — niby inne, niby takie same.

Konstelacja Rufy?

Skinęła głową. Gdzieś tam było, niewidoczna gołym okiem gwiazda, żółty karzeł typu widmowego G2 V — Słońce, ☉, Sol — miało więcej symboli niż Kepler-22, ale czyż nie nazbyt monumentalne są te wszystkie nazwy dla zwy­kłej niepozornej gwiazdy. Nie prościej byłoby po prostu nadać jej numer?

xxxxx Puppis (historycznie zwana słońcem)

Linki oznaczone są kontrolkami/diodami (●). Znaczenie kolorów:

czerwona — link nieodwiedzony
zielona — link odwiedzony
niebieska — link zewnętrzny (prowadzi poza hipertekst)

Oprócz tego w tekście występują też różne inne elementy (gałki, przy­ciski), które działają zgodnie z intuicją (gałką się kręci, przycisk się naciska).

W górnym rogu ekranu znajdują się trzy przyciski:

Przyciski reset i wstecz nie resetują (póki co) kolorów kontrolek przy linkach. W niektórych miejscach pod tekstem pojawia się przycisk ◀◀ — oznacza on, że cofnięcie się (klikając go) jest konieczne do kontynuowania lektury.

Start ← jeśli jesteś gotów by wyruszyć — wciśnij!

Krzysztof Cezary Buszman 000-00
WPISANY W CIEBIE

Poezja współczesna
online: https://poema.pl/publikacja/
132025-wpisany-w-ciebie
Stanisław Lem 000-00
Solaris ; "Niezwyciężony"
Kraków ; Wrocław
Wydawnictwo Literackie, 1986.
433 s. ; 18 cm.
ISBN: 83-08-01290-6
Arkadij Strugacki
Borys Strugacki
000-00
Żuk w mrowisku ; przeł. [z ros.] Irena Lewandowska.
Warszawa : Iskry, 1988
166, [2] s. ; 20 cm.
ISBN: 83-207-1120-7
Евгений Гуляковский 000-00
ПЛАНЕТА ДЛЯ КОНТАКТА

фантастическая повесть
online: books.rusf.ru/unzip/add-on/xussr_gk/gulyae17.htm?1/16